sobota, 20 lipca 2013

Sigur Rós w Parku Sowińskiego

Na początek moje tekst napisany dzień niecały miesiąc temu - pomysł był, tylko nie było gdzie go opublikować.



Chciałam napisać to już wczoraj, na świeżo, ale padłam po powrocie... Panowie z Sigur Rós wczoraj kolejny raz udowodnili że są najlepszy zespołem jaki widziałam dotychczas na żywo. Ja wiem, że po każdym udanym koncercie mówię że był najlepszy, ale prawda jest taka że tylko tych kilku Islandczyków jest w stanie mnie zadowolić pod każdym koncertowym względem. No może poza potrzebą zdarcia sobie gardła i wyczerpania wszystkich zapasów tlenu i cukru w organizmie raz na jakiś czas.

Przyjście na miejsce koncertu godzinę przed otwarciem bram, zamiast tak jak w zeszłym roku 10 minut przed samym koncertem okazało się trafionym pomysłem (podziękowania dla Nowaka) przede wszystkim dlatego, że dzięki temu mogliśmy usiąść. Porównując doświadczenie z zeszłym rokiem dochodzę do wniosku, że koncerty Sigur Rós należy oglądać zdecydowanie na siedząco... chyba że ma się miejsce pod samą sceną. Tak sobie myślę, że następnym razem spróbuję się tam znaleźć. Pominę fakt możliwości uniknięcia moich stałych "koncertowych mdłości" (wynikających prawdopodobnie nie tyle z emocji co konieczności długiego stania), miejsce siedzące na Sigurach pozwala się całkowicie odprężyć i w pełni cieszyć muzyką.

Słowo o organizacji. Alter Art dał mi się kilka razy we znaki ze swoją nie najlepszą organizacją czasu, ale tym razem, ku mojemu zaskoczeniu wszystko zaczęło się punktualnie... oprócz "zagranicznego supportu", który mimo zapowiedzi w programie najwyraźniej nie istniał. Nie mniej jednak kiedy członkowie Sigur Rós weszli na scenę, stało się jasne, że support nie spóźnił się godzinę i 15 minut, tylko po prostu go nie było. Nie byłam tym faktem szczególnie zawiedziona.

21.... zaczęli. Yfirborð, na początku spokojnie. Piękne wizualizacje na telebimie z tyłu sceny - gra kolorów i abstrakcyjnych kształtów - takie jak lubię najbardziej. Kilka minut później w duchu piszczałam z radości, bo właśnie zaczynała się Vaka (Untitled #1), o którą prosiłam muzycznych bogów tuż przed koncertem. Siedząca obok mnie Marysia zalała mi rękaw łzami a ja przez kolejne 7 czy 8 minut nie byłam w stanie nawet drgnąć. Potem było ukochane przez Nowaka Svefn-g-englar (podczas którego oniemiałam kiedy Jónsi śpiewał przez chwilę do przetwornika swojego Les Paula zamiast do mikrofonu) i bardzo lubiane przeze mnie, energiczne Sæglópur. Wtedy zaczęła się Kveikurowa część koncertu - Isjaki, Brennisteinn i Hrafntinna brzmiały chyba jeszcze lepiej niż na albumie. Tę część zakończyło eteryczne na początku i mocno kończące się Varúð, które mi zawsze przywodzi na myśl samotne dryfowanie na oceanie... jak zresztą właściwie całe Valtari. Prawdopodobnie to skojarzenie sprawiło, że tak bardzo kocham tę płytę.

Po Varud nastąpił mój ulubiony chyba moment wczorajszego koncertu. Hoppipolla i Með blóðnasir są takimi utworami, których kiedy bym nie posłuchała - zawsze poprawiają mi humor. Najlepsze jest to, że za pomocą samej muzyki, bo bez bicia przyznaję się, że Islandzkiego nie znam, nie zamierzam się uczyć i nie rozumiem tekstów, które pisze Jónsi... ale nie są one dla mnie aż tak ważne jak przy innych rodzajach muzyki. Wciąż jednak muszę przyznać że kiedy dowiedziałam się, że Með blóðnasir znaczy tyle co "mieć krwotok z nosa" (albo coś w tym stylu...) musiałam zapoznać się z tekstem do Hoppipolli, której kontynuacją jest ten właśnie utwór o dość dziwnym tytule. Okazuje się, że Hoppipolla ma tekst idealnie pasujący do muzyki. Piękna sprawa pisanie o skakaniu po kałużach bez kaloszy ;) Te dwa tak pozytywne utwory najwyraźniej nie tylko we mnie rozbudziły wiele emocji bo mnie więcej w połowie utworu cały amfiteatr, wcześniej grzecznie siedzący i od czasu do czasu poklaskujący w trakcie utworów, wstał i wyklaskiwał marszowy rytm. Całość zakończyła się długim wiwatowaniem i wieloma, zapewne, łzami (przynajmniej z mojej strony). To był moment, w którym panowie z Sigur Rós postanowili dać swojej warszawskiej publiczności trochę odpocząć, bowiem zaczęło się piękne jak zawsze Olsen Olsen. Chyba nie ma piękniejszej partii basowej niż właśnie w tej piosence.

Kiedy w pierwszej połowie koncertu usłyszałam Isjaki, Brennisteinn i Hrafntinna jedna po drugiej, byłam pewna że nic już więcej z nowej płyty panowie nie zagrają... o jakże dobrze, że się myliłam i że dane nam było wysłuchać również tytułowego utworu z tej tak bardzo innej niż poprzednie płyty. Po tych 6 mrocznych minutach zaczął się jedyny utwór z Međ Suđ í Eyrum Viđ Spilum Endalaust - płyty, do której nigdy się nie przyzwyczaiłam i o dziwnej okładce, czyli Festival. Festival, podczas którego Jónsi miał okazję popisać się pojemnością płuc wyciągając jedną nutę przez... 50 sekund. Mnie samej podczas tej niespełna minuty zdążyło kilka razy zabraknąć tchu, gdy mimowolnie wstrzymywałam oddech obserwując co się dzieje na scenie. Niestety po tym utworze zespół zszedł ze sceny i mimo, że wiedziałam, że to jeszcze nie koniec, że jeśli ich już nie usłyszę to chociaż zobaczę przez chwilkę, kiedy wrócą, żeby się ukłonić... zrobiło mi się bardzo przykro że to już i że jak to tak szybko... dopóki nie spojrzałam na zegarek - koncert trwał już godzinę i 40 minut. Wreszcie wrócili. Glósóli tym razem obyło się bez problemów (na zeszłorocznym poniedziałkowym koncercie 3 razy nie zadziałał sampel rozpoczynający utwór), mimo, że miałam nieustanne wrażenie, że perkusista gra nie równo z resztą zespołu... Następne Popplagið było idealnym zwieńczeniem tego wyjątkowego wieczoru wprawiając publiczność w zachwyt i sprawiając, że zespół na ukłony wrócił nie raz, a dwa razy... a widownia i tak nie ucichła jeszcze przez dobrych kilka minut.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz